Winna tu jest telewizja (inne media w mniejszym stopniu) stale, ustami prezenterów którzy przecież są dziennikarzami a nie meteorologami, łącząc w jedno zjawiska marznącego deszczu, gołoledzi i powtórnych zamarznięć nadtopionych przez słońce warstw śniegu na jezdniach i chodnikach.
Tymczasem zjawiska są wyłącznie pozornie podobne!
Marznący deszcz faktycznie spada na powierzchnię której temperatura jest niższa od temperatury zamarzania i tam sam zamarza. Może tak być na jezdni czy chodniku, na kamiennym posągu ale już nie na igłach drzew czy jagodach! Czemu - każdy kto rozwiązywał równanie opisujące ilość ciepła szybko zrozumie iż igła czy jagoda nie jest w stanie odebrać ciepła deszczowi tak by spowodować zamarzniecie jego kropli. Jak ktoś nie wierzy niech potrzyma łyżkę do herbaty w zamrażalce, apotem wstawi ją do filiżanki z chłodną wodą, w pierwszej chwili uzyska cieniutka warstewkę lodu na jej powierzchni, apotem lód ten roztopi się w pozostałej części wody, temperatura układu nieco spadnie proporcjonalnie do masy łyżeczki i masy wody wraz filiżanką. Co innego gdybyśmy filiżankę ciepłej wody wylali na bardzo zmrożony kamień!
Tak więc prezenterzy gawędzący o "marznącym deszczu" zazwyczaj... mówią prawdę, bo zjawisko gołoledzi to inna para kaloszy, występująca stosunkowo rzadko! Na pewno rzadziej (w/g moich obserwacji) niż marznący deszcz.
Prawdziwa gołoledź to wynik skomplikowanych procesów atmosferycznych, potrzebne jest kilka masywnych warstw powietrza, odpowiednio skonfigurowanych względem siebie.
Po pierwsze musimy mieć chmury deszczowe, odpowiednio wysoko i odpowiednio ciepłe, A pod nimi warstwę silnie zmrożonego powietrza, nie za głęboką, nie za płytką ot w sam raz by wodzie odebrać jej ciepło tak aby swoją płynną konsystencję zawdzięczała ruchowi a nie temperaturze. W efekcie mamy spadający nam na głowy i infrastrukturę bardzo zimny deszcz. Deszcz tak zimny iż nie potrzebuje ochładzać się od podłoża na które spadnie. Dlatego zamarza na roślinach, przewodach energetycznych, samochodach (nawet będących w ruchu)... na wszystkim. W warunkach gołoledzi zawsze mamy do czynienia z awariami energetycznymi, po prostu linie nie są w stanie wytrzymać sięgającego setek kilogramów ciężaru lodu który je oblepia. Zaledwie dwu milimetrowa warstwa lodu na odcinku jednego metra, zaledwie sześciomilimetrowego przewodu daje warstwę o objętości kilkudziesięciu centymetrów sześciennych (tak w pamięci licząc coś koło 35 z hakiem), nawet przyjmując że lód jest dziesięć procent lżejszy od wody, to i tak mamy tu ciężar rzędu 30 dkg. Gdy lina ciągnie się na odcinku po kilkadziesiąt metrów to na każdych 10 mamy już po 3 kg i to stale rośnie wraz z następnymi kroplami deszczu. jeszcze nic się nie dzieje, linie mają wliczony duży zapas wytrzymałości... ale po kilku dniach opadów... po prostu coś musie się urwać.
Z drugiej jednak strony, mając w zanadrzu dużo drewna do kominka, zdrowe nogi które doniosą prędzej i sprawniej tam gdzie trzeba niż samochód oraz zapas prowiantu można się cieszyć pięknem gołoledzi! Mówcie co chcecie, ale mało jest zjawisk dających równie niesamowite efekty.
W takim razie tej zimy jeszcze u mnie gołoledzi nie było. Jako obywatel, niekoniecznie na nią czekam, jako fotograf - czekam z utęsknieniem ;-)
OdpowiedzUsuńŁadnie wyglądają te zamrożone gałązki z owocami. :)
OdpowiedzUsuńEfekty naprawdę piękne.
OdpowiedzUsuńPiękne lodowe rośliny.
OdpowiedzUsuńSuper efekty!!!
OdpowiedzUsuń