Konkretnie mówiąc to mnie by nie było....
a było to tak.
Wybrałem się na spacer z psem północnymi stokami Góry św. Marcina, wzdłuż obwodnicy, ale w bezpiecznej (cichej) od niej odległości.
Po drodze fotografowałem różne takie ciekawostki
Pęknięcie kory i mchy
kwitnący podbiał
Drzewo jak ze "strrraszszsznyyych" filmów dla dzieci - takie co to konarami łapie niegrzecznych, chłoszcze tyłki i w ogóle zniechęca do oddalania się spod opieki dorosłych - nie wiem jak was, ale mnie to one nigdy nie straszyły...
a potem kanałem i już na "swoja" stronę obwodnicy
I tu się zaczęło.
Ponieważ zbliżał się termin w którym płazy zaczną wyłazić ze swych zimowisk, postanowiłem wydeptać sobie w szuwarach ścieżkę do wody, aby móc je obserwować, fotografować, miałem też nadzieję że pojawią się tam traszki, które niegdyś licznie na tych terenach występowały i sam w dzieciństwie często je łapałem ...
Raz przyniosłem do domu żeby pokazać mamie.
Nie spotkało się moje zwierzątko z należnymi mu zachwytami więc na drugi dzień przed szkołą odniosłem je na miejsce. Przygotowane terrarium miałem zamiar posprzątać i wynieść do piwnicy po powrocie.
Gdy wróciłem - mama kucała na stole, wniebogłosy krzycząc abym "znalazł to paskudztwo i wyrzucił, bo się rozlazło, i ona to mówiła, że ono się rozlezie po całym domu" ...
No więc spodziewam się że w tym zbiorniku traszki znajdę.
Gumowe buty i stare ciuchy dodały mi animuszu w wydeptywaniu, w końcu co się stać może, najwyżej się pochlapię błotem lub obiorę w strzępy nadbrzeżnych zarośli?
Otóż stać się mogło !
Bo to tereny dawnej cegielni były, czyli wydeptywałem brzeg, nie kałuży czy rozlewiska ale ... glinianki!
A glinianka tym się charakteryzuje że ... od razu robi się głęboko!
i się zrobiło!
Bardzo !
Gdybym popatrzył jak gwałtownie obniża się wysokość kłosów sitowia, to bym zorientował się że już nie stąpam po wypłaszczonym brzegu ale po lodzie, tyle że pokrytym grubą warstwą uschniętych łodyg i liści.
Nagle PLUM!
Rozrzucona podświadomie ręce palcami (potem bolały mnie połamane paznokcie jeszcze klika dni) kotwiczą się w lodzie. reszta po pachy tkwi pod wodą (co ciekawsze wcale nie czułem zimna!), nogi nie mają oparcia, pod stopami miękkie kłębowisko butwiejących zatopionych roślin ale .... na tym się stanąć nie da!
Pod woda jest wszystko i komórka w kieszeni spodni i ... aparat fotograficzny w plecaku. I tak mam szczęście że kurtka z goretexu i plecak (deszczo odporny) przez chwilę, w najgorszym momencie dały mi jakąś siłę wyporu, dzięki czemu nie zapadłem się całkiem.
Powtarzam sobie zupełnie durnie bo po angielsku "do not panic" ! Ale widać pomogło, zamiast się szamotać, tkwię w położeniu które wprawdzie nie poprawia ale tez i nie pogarsza mojej sytuacji.
lód jest kruchy ale wzmacniają go wmarznięte weń rośliny, czyli nie załamuje się ale ugina pod ciężarem mojego ciała - Aura biega koło, nie mogąc mi pomóc.
Sam pomocy nie wołam, bo to bez sensu, w pobliżu obwodnica, sam jej hałas zagłuszy moje krzyki, a do najbliższych domów kawałek drogi.
teraz już uważnie obserwuje w która stronę się kierować. Wnioskując z wysokości nadbrzeżnych traw, wnosze że nieco w bok od kierunku z którego przyszedłem, to najkrótsza droga do brzegu, najkrótsza nie oznacza najlepszej ale żadnego innego kryterium wyboru nie miałem.
Obracam się przerzucając ręce wokół przerębli którą otworzyłem.
teraz modlitwa bo nic innego nie pozostało i ... w drogę.
Wyrzucam przed siebie prawą rękę, wpijam paznokcie w lód, potem lewą, możliwie szeroko i wciągam się przed siebie. Tafla pęka, zanurza się, kompletnie bezsensownie martwię się o sprzęt foto...
Lód się zapadł, znów wiszę na rękach ale ... pół metra bliżej brzegu!
powtarzam operację, raz, drugi, trzeci, po drodze co i raz muszę torować sobie drogę przez utopione połamane gałęzie zawleczone tu wiatrem.
jedną rękę wtedy pozostawiam na lodzie jako kotwicę, a drugą zanurzam do wody i łamię lub podpycham pod nogi to co przeszkadza mi w dalszym posuwaniu się do przodu.
Wreszcie pod nogami czuję dno, muliste grzęzawisko, na którym nie odważam się stanąć, ale które dodaje mi otuchy. Jeszcze kilka wyrzutów ramion i ... szuwary znów mają trzy i więcej metra wysokości! Jestem na brzegu.
Pełzając na czworakach w zmarzniętym błocku wyśpiewuję pewny pod adresem Bogi i mojego Anioła Stróża, który kolejny raz okazał się nielichym rutyniarzem ;-)
To na zdjęciu to ślad mojego przejścia ... z wody.
Ociekając wodą, mułem, błotem, oblepiony resztami roślinności, ponad kilometr zasuwam do domu, wzbudzając po drodze powszechne zdumienie...
i tak całe szczęście że znam skrót. Bo "za drogą" to było by dziwowisko na całą dzielnicę!
w domu jestem tuż przed pierwsza po południu, szubko się rozbieram, wskakuje pod gorący (po lodowatej kąpieli, każdy jeden wydaje się gorący) prysznic, ubieram w suche czyste (w miarę) ciuchy. Te które miałem na sobie rozwieszam na ogrodzeniu i płukam wodą ze szlaucha (bo do pralki takiego syfu przecież nie wsadzę).
Jeszcze tylko ugotować obiad - zjeść i ... muszę iść do pracy.
Ależ to rozkosz ubrać ciepłe, rozchodzone, tak przyjazne i miłe buty trekkingowe!
dopiero w pracy opuszcza mnie adrenalina. Dwa papierosy jeden po drugim pozwalają mi pozbyć się natrętnych myśli, co by było gdybym zrobił krok dalej, tam gdzie lód nie był już wzmocniony roślinnością?
Bałem się zapalenia płuc - nie dostałem nawet kataru
Bałem się o sprzęt - komórka i aparat odzyskały życie po kilku dniach leżenia w stanie rozkręconym na kaloryferze.
Tym samym wystawiam laurkę pochwalną firmom LG (komórka) i Fuji (aparat)
stworzyliście państwo ŚWIETNY SPRZĘT!