Mówimy oczywiście o lepiężniku. Jest ich kilka odmian, najczęściej jednak spotykany to biały i różowy. Do białego estymę mam większą, bo to roślina zasiedlająca brzegi potoków górskich, gardząca równinami. Jednak dziś o lepiężniku różowym, który zgoła gardzi tylko Skandynawią (czego mu za złe mieć nie można - ja też źle znoszę socjalizm).
Czemu zatem tytułowe - takiego go nie znacie?
To proste - niewielu znam łazików, którzy na rajdy zapuszczają się wczesną wiosną, co innego wiosną pełną lub latem... lecz wtedy on nie ma już swoich kwiatów, więc znacie go tylko z liści (o których mowa była wyżej).
LEPIĘŻNIK RÓŻOWY Petasites hybridus (L.) Gaertn., B. Mey. & Scherb.
Co prawda okres kwitnienia przeciąga się aż do maja, lecz powiedzmy sobie szczerze - kto w maju patrzy po rowach gdy wokoło kwitną bzy?
Lepiężnik ma też umiarkowane zastosowanie ziołolecznicze. Soku kłącza używano doleczenia ran, wykorzystywano roślinę tez jako źródło surowca do wytwarzania leków na dżumę i epilepsję (ciekawe z jakim skutkiem), oraz w weterynarii.
Co innego walory kulinarne - na przednówku sałatka z młodych liści smakuje całkiem nieźle, ze śmietaną, lekko osolona, ciut cukru (ja jestem łasuchem, ale jak ktoś nie chce, słodzić nie musi). Można też zamiast śmietany chlapnąć nieco oliwy. W wersji hard ascetycznej - żujemy świeże zielsko opłukane w rzece, zwracając by nie było na liściach żadnych produktów mięsnych (zwłaszcza w okresie postu), typu ślimaczki, pędraki itp.
Smacznego